Żubrogapienie
Wieści o żubrach rozchodzą się szybko. Jeszcze zanim zacząłem opisywać nasze przygody z "Jaśkiem" i "Sąsiadem", tabuny turystów przewalały się koło naszego domu. Bywało, że na drodze, którą w niektóre dni nie przejeżdża nawet jeden samochód, a o tej porze roku pojawia się ich tu może 2-3 na tydzień, ustawiały się sznury aut. Przewalały się dosłownie dziesiątki osób. Wszyscy chcieli zobaczyć pasące się żubry.
Turyści - według jednych nadzieja Białowieży i Puszczy, dla innych bujda podpierająca teorię o świetlanej przyszłości regionu. Nie ważne, nie wchodźmy w te rozważania. Pół biedy, gdyby turysta chciał tylko żubra zobaczyć. Oczywiście żubra na wolności, bo te w rezerwacie pokazowym, nie są tak atrakcyjne. Ale nie, turysta chce mieć zdjęcie z żubrem. Najlepiej z żubrem dzikim. Albo z wieloma dzikimi żubrami stojącymi tuż za jego plecami.
Możliwości telefonów komórkowych są dość ograniczone. Dlatego turysta musi podejść do żubra blisko. Bardzo blisko.
- Adasiu, zrób tak, żeby te brzózki były w tle.
- Kasiu droga, ustaw się bardziej na prawo, tamten ma takie wielkie rogi...
I łażą tabuny turystów po łąkach. Jedni z jednej strony, inni z drugiej. Bywa, że grupa turystów nagania zwierzęta na innych. Celowo lub przypadkowo. Otaczają, osaczają, przeganiają.
Trzeba mieć cierpliwość żubra, by znosić to wszystko bez nerwów. Trzeba spokoju "Sąsiada", "Jaśka" i innych, by nie pogonić, nie pognać tej namolnej ferajny.
Czasem pod naszym domem dzieją się sceny dantejskie. A jednak nie wiedziałem, by żubry kogoś zaatakowały. Nawet wtedy, gdy grupa kilkunastu osób, w tym mamusie z dziećmi na rękach, zapędziła "Jaśka" i "Sąsiada" w zaułek bez wyjścia. Niektórzy, korzystając z tej sytuacji, podchodzili do zwierząt na odległość 20-30 m. Żubry zniosły to cierpliwie i dzielnie. Stały, obserwowały, czekały...